Ok. 4:00 przyszedł wyraźny ziąb. Temperatura spadła chyba do 0, wcisnęliśmy się mocniej w śpiwory. Rano, mimo, że nie padało, wszystko było kompletnie zmoczone. W nocy musiała o nas zahaczyć chmura. Na szczęście za chwilę zza gór wyłoniło się słońce i szybko zapomnieliśmy o wilgoci.
Ten dzisiejszy ziąb nad ranem to chyba zapowiedź superbonusa, ponieważ wybieramy się na spotkanie z lodowcem Svellnosbreen :-) Ścieżka nie należy do oficjalnych szlaków DNT i nie jest oznakowana czerwonymi literkami T. Jest jednak bardzo wyraźnie wytarta, co jakiś czas widać znane z innych szlaków kopczyki z kamieni. Zaczynamy od schroniska za mostem w lewo. Początkowo ścieżka wiedzie łagodnie doliną. Później skręca dużym łukiem w prawo wznosząc się łagodnie do góry. Za jakiś czas kilka razy przecinamy poprzecznie dość głębokie parowy. Kiedy kończy się zielona część trasy rozpoczyna się kamienna rzeczywistość. Tu już trzeba uważnie szukać śladów ścieżki. Pomocą służą dwie tyczki wyznaczające miejsce przeprawy przez rwące potoki wypływające wprost spod lodowca. Po drodze jest kilka kładek, którymi można pokonać przeszkodę. Następnie należy wejść na krawędź wzniesienia z lewej strony i dalej wspinać się tą krawędzią aż na samą górę, gdzie witamy się z lodowcem. Całość zajmuje ok 2 godzin.
Lodowiec robi niesamowite wrażenie z bliska. Koniec jęzorów to konstrukcja olbrzymich brył lodu, pomiędzy którymi jest mnóstwo szczelin i pustych przestrzeni. Na nas największe wrażenie zrobiła lodowa grota z jeziorkiem w środku, po sklepieniu której strugami leciała woda. Jak w baśni o Królowej Śniegu.